Most. Długi nad przepaścią, a w przepaści uścisk dłoni potężnej, odległości. Drewniany, zestarzały i w połowie martwy, desek szczerbaty, bez zębów. I nogi się uginają w przestrachu, że upadną, że spadną i wypadną. I w zapaści, w przepaści, serce w zapaści. Czerwone, pokryte bruzdami, emocji. I noga za nogą posuwa się dalej. Między szczeblami. Pod górami i nad górami. We strachu i lekkim podnieceniu.
I serce w adrenalinie biję, się biję, Czerwone jak nie-masło. Głęboko stuka o skórę. A człowiek, ten który leży uchem na piersi, nie słyszy, czuję. Gdy drga wnętrze. To jak porozumienie bezsłowne, miłości. Głębokiej, odległej.
Most, chwiejnie się rusza od wiatru, kołysa mną na tym piętrze, odległości. Jakby chciał zrzucić. A wysokość mam w dłoni, dogłębnie mistyczną, dźwiękiem natury.
I w połowie, już jestem i stoję. Zastanowienie, myśli. Mną wiercą. Bo wiem, że.
Że. Że jestem i bywam, i jakby trwam dalej. W szczerbatych ugięciach i brakach. A na środku jawi się las, ogromnie długi. Uspakajający. I roznosi mną jak pęd atomowy, niefizyczny, wręcz mistyczny, Pcha, za pchłą.
Ach....